Zacierają się wspomnienia. Niby znamy szczegóły wszystkich przeszłych wydarzeń. Nimby pamiętamy wszystko, sekunda po sekundzie, lecz nagle okazuje się, że to nie to samo. 15 lat temu już byliśmy na wodzie sprawdzając po raz milionowy czy wszystko jest jak należy, albo zbieraliśmy się do wyjścia, rzucaliśmy cumy, może jeszcze udzielaliśmy ostatnich wywiadów.
W 1945 roku po raz pierwszy grupa szaleńców wyruszyła w rejs z Sydney do Hobart. Oficjalnie – regaty ku pamięci bohaterów Australijczyków, którzy zginęli na frontach II wojny światowej. Nieoficjalnie: wyprawa na imprezę noworoczną. Ta druga wersja to już nasz wniosek z mety. Wystartowałem w tych regatach 15 lat temu i choć mocno już zatarte, wciąż bardzo żywe to wspomnienie. Zdecydowanie jedna z przygód życia, która sprowadza się nie tylko do samego wyścigu, ale ponad roku poprzedzającego i szeregu aspektów wynikających z moich żeglarskich konotacji, a które zawdzięczam między innymi S2H. Gdyby nie tamten projekt Łódki Bols nie znajdowałbym się w tym miejscu. Pomyślałem sobie w tej chwili, że może nie chodzi o kuchnię w gdyńskim mieszkaniu teściów, w którym stukam w klawisze… Od razu ugryzłem się w język/palce, bo pewnie gdyby nie tamte wydarzenia, nie miałbym Mojej Ukochanej Żony Majówki ani Bliszków. Gdyby nie żeglarstwo, w które najpierw wsiąkłem a potem zostałem przez nie wypluty (mowa o kwestiach zawodowych, nie o sporcie i przyjaźniach)… pewnie nie pracowałbym teraz w Legii.
Wieczerzę wigilijną zorganizowano nam wtedy w jakiejś restauracji w Sydney, w pobliżu portu. Mam poczucie, że wracaliśmy zeń z buta. To co pamiętam to zdziwienie naszych anglosaskich kolegów, jakie wywołały wspólne życzenia i dzielenie się opłatkiem. Pamiętam też, że siedząc przy stołach na tarasie, nad naszymi głowami urzędowały ogromne nietoperze. Oczywiście było wesoło, jak to zwykle w tamtym towarzystwie. Boże Narodzenie 2001 to były najdziwniejsze święta w moim życiu, szczególnie, że rodzinne potrawy wigilijne jedliśmy w dniu wylotu do Australii w połowie grudnia o poranku, a Wigilię jadłem w gronie takich jak ja „troglodytów” gotowych wypłynąć następnego dnia prosto w sztorm i to ciężki.
To co mi jeszcze przychodzi do głowy teraz, to takie dziwne uczucie błahości codzienności. Po powrocie nic mi się nie wydawało istotne. Wydawało mi się, że jestem nieśmiertelny, choć na trasie regat bałem się przeokrutnie i ze swojej śmiertelności, kruchości zdawałem sobie boleśnie sprawę. Przeplatające się paradoksy.
Wesołych świąt życzę wszystkim.